Przejdź do treści
Home / Relacje z wypraw / Wyprawa w Góry Skaliste 2024 – część pierwsza

Wyprawa w Góry Skaliste 2024 – część pierwsza

Tradycyjnie, również w 2024 roku pojechaliśmy na dłuższy wypad survivalowy.

Jak co roku tak i we wrześniu 2024 zorganizowaliśmy wyprawę survivalową. Zaczęliśmy od trzytygodniowego pobytu w Górach Skalistych (Kolorado, USA). Tym razem, od samego początku życie rzucało nam kłody pod nogi. Na początku 4 z 7 dni straciliśmy na sprawy organizacyjne – mieliśmy trudności techniczne, z winy firmy przewozowej i sprzedawcy musieliśmy czekać na część sprzętu który nie dotarł na czas (zaledwie 2 tygodnie spóźnienia, zamówiliśmy z dużym wyprzedzeniem). Stąd też pierwsze dni zeszły nam na objeżdżaniu stacji kurierskich, przekierowywaniu zagubionych przesyłek i poszukiwaniu zamienników w sklepach. Co więcej, na dosłownie dzień przed wyjazdem jeden z nas dostał nieprzyjemnej infekcji oka, zaś w dwa dni po przyjeździe drugi anginy. Stąd też czas umilały nam ziołowe okłady i napary. W przymusowej i przyśpieszonej rekonwalescencji nie pomagały dzienne temperatury w okolicach 15C, nocą spadające do nie więcej niż 5C. Korzystając z okazji, w przerwach między zjeżdżaniem z gór do miasteczka aby złapać zasięg i sprawdzić status przesyłek wyprawiliśmy się pieszo na kilkukilometrowy marsz do jeziora Lost Lake.

Po odebraniu zapasów jedzenia, kiedy infekcja oka została niemalże zwalczona a gardło zaczęło się poprawiać, zaczęliśmy się pakować i po obiedzie o godzinie 17 ruszyliśmy na szlak. Na samym początku startując z wysokości 2700m, w przeciągu 2 godzin pokonaliśmy ponad 4km wspinając się na przełęcz położoną na 3050m. Zdążyliśmy tuż przed zachodem słońca, w sam raz aby zejść i poszukać noclegu poniżej. Przekroczyliśmy tym samym oficjalną granicę dziczy (wilderness).

Widok niemalże ze szczytu przełęczy. Dobrze pokazuje różnicę między mapą a terenem – zaledwie kilkusetmetrowy odcinek na mapie, stosunkowo łatwy do pokonania „na lekko” w rzeczywistości, pod obciążeniem potrafi być wymagający. Zaczynaliśmy „z dołu”, z poziomu doliny widocznej na zdjęciu, przed nami zaś jeszcze dobre 20% drogi na szczyt przełęczy. Wycieńczająca, kilkugodzinna wspinaczka. Znajomość różnicy pomiędzy „mapą” a „terenem” jest jedną z najważniejszych umiejętności bez której niemożliwe jest skuteczne planowanie i ocena ryzyka oraz zagrożeń podczas tego typu wypraw. Niestety, zapewnia ją jedynie doświadczenie. Wciąż trafiając się turyści z nastawieniem “Jakie tam dwa dni, to tylko x kilometrów, przejdę to w pół dnia. Ja w tatrach robiłem i po 50km dziennie!”. W dobrej pogodzie. W lekkim ubraniu, z małym plecaczkiem w którym jest aparat i 2 butelki wody. Odcinkami od schroniska do schroniska, z ciepłymi posiłkami i spaniem w łóżku. Stąd też osoby nieprzygotowane, niewiedzące na co się porywają znajdują się później w sytuacjach survivalowych o których pisze się artykuły, książki i kręci filmy.

Pierwszego dnia nie pomagało nam ciągłe, mozolne wdrapywanie się na przełęcz oraz ciężar plecaków w okolicach 30-40kg ani w/w dolegliwości wraz z brakiem aklimatyzacji do wysokości – brak tlenu był odczuwalny. W górach bardzo ważna jest aklimatyzacja – powyżej 2500m mówi się już o chorobie górskiej/wysokościowej, objawy zaczynają się zazwyczaj kilka dni po znalezieniu się na dużej wysokości a po kilku dniach aklimatyzacji ustępują. Bardzo pomocne jest stopniowe zdobywanie wysokości, by nie narazić organizm na wystąpienie szoku i pozwolić mu na stopniowe dostosowanie do mniejszej ilości tlenu. Tymczasem, startując z Polski z poziomu 0m wysiedliśmy w Denver na 1800m, aby po noclegu w hotelu trafić “na stałe” na 2800m gdzie spędziliśmy raptem 5 dni. Aby oszczędzić czas, planowaliśmy wyruszyć jak najszybciej, zanim dopadną nas objawy choroby górskiej i aklimatyzować się w marszu aby nie tracić kilku dni na czekanie. Niestety, wspomniane na początku opóźnienia sprawiły że ruszyliśmy mniej więcej w tym okresie w którym zaczynają się pojawiać objawy choroby wysokościowej, a na 2-3 dni przed aklimatyzacją.

Mimo to, udało nam się zrealizować realistyczny wariant na ten dzień – niektórzy spodziewali się wariantu pesymistycznego w którym nie uda nam się zdobyć przełęczy, zaś do wariantu optymistycznego zabrakło nam ledwie 2km zejścia w dół – realistycznie 1, może 2 godzin. Ponieważ było już po zachodzie słońca, uznaliśmy że nie będziemy przeciągać struny i natychmiastowo znajdziemy stosowne miejsce na nocleg, co udało się w okolicach 21:00. Była to dobra decyzja; tej samej nocy bowiem w odległości 200-300m przeszła od nas wataha wilków licząca kilkanaście osobników – wyraźnie słychać było ich ciche poszczekiwanie. Tą samą watahę słyszeliśmy wcześniej wieczorem kładąc się spać – wyła w odległości 2-3 kilometrów od nas, zaczynając tuż po zapadnięciu ciemności a kończąc około 23-24 gdy powoli już zasypialiśmy.

Pierwsze problemy były już na etapie dojazdu na miejsce startowe – plecaki po spakowaniu i podopinaniu modułów zajmowały więcej miejsca niż „luzem”.
Jak wspomniano wyżej, waga sprzętu była w przedziale 30-40kg. Dlaczego aż tyle, co to za survival?!?!11? Po pierwsze, częściowo z wyboru. Nawet gdybyśmy mieli możliwość obciążenia rzędu 10-15kg (np. zrzut reszty helikopterem 😀 ) nie chcielibyśmy tego. Duże obciążenie jest dla nas po prostu wpisane w tego typu wycieczki – niektórzy z czytelników doskonale rozumieją że “lekka piechota” może być wszystkim tylko nie lekką. Po drugie, wychodziliśmy jesienią w wysokie góry. Dosłownie kilkanaście dni po naszym powrocie w górach spadł śnieg i drogi stały się nieprzejezdne. Podczas naszej wyprawy temperatury nocą oscylowały w okolicach zera, za dnia rzadko dochodziły do 15C. Potrzebowaliśmy więc “zimowego” kompletu ubrań i śpiworów (komfort w okolicach -5C) oraz redundancji dla ubrań i sprzętu (jeżeli masz 3, to masz 2. Jeżeli masz 2, to masz 1. Jeżeli masz 1, nie masz nic). Jak powtarzamy na szkoleniach – prawdziwy survivalowiec nigdy nie znajduje się w sytuacji survivalowej! Zapobiegać, przewidywać, planować, nie leczyć. Z całego sprzętu najwięcej ważyło niestety wyżywienie – prawie połowę wagi. Jedyną opcją by to ominąć byłoby upolowanie czegoś w terenie…

Następny dzień nie dostarczył nam zbyt wielu wrażeń. Do obiadu czekała nas monotonna, kilkukilometrowa wspinaczka to w górę to w dół. Jedynym wydarzeniem wartym wspomnienia było spotkanie rano przed południem a następnie tuż po południu dwóch osób jadących konno – ewidentnie na krótkiej przejażdżce i powrót przed obiadem 🙂 . Pomimo stosunkowo niewielkiej odległości od parkingu oraz szczytu sezonu łowieckiego byli to ostatni ludzie jakich widzieliśmy do powrotu. Po obiedzie pokonaliśmy kolejnych kilka kilometrów zdobywając następną przełęcz. Ponownie w okolicach godziny 22 doszliśmy do miejsca docelowego, tym razem realizując wariant maksimum. Zeszliśmy tym samej z udeptanej ścieżki w las i przygotowaliśmy się na nocleg – według prognozy pogody, na następny dzień zapowiadano silną burzę.

Choć podejście do drugiej przełęczy prowadziło przez nieciekawy teren, głownie lasem, widoki z jej szczytu to wynagradzały.
Realistycznie, na prognozie można „w miarę” polegać do trzech dni naprzód – był więc to ostatni dzień co do którego mieliśmy jakieś informacje. Oczywiście, trzeba brać pod uwagę że pogoda w górach, szczególnie w środku olbrzymiego masywu jakim są góry skaliste jest o wiele cięższa do prognozowania niż w np. nizinnej Polsce. Stąd prognozę traktowaliśmy bardziej jako ciekawostkę niż wyrocznię – stawialiśmy niemalże w całości na własne doświadczenie i obserwacje otoczenia, gdzieś z tyłu głowy zadając sobie pytanie czy i na ile pokrywa się to z prognozą czy też nie.

Część druga relacji