
W Sierpniu 2023 roku zorganizowaliśmy wyprawę survivalową w Góry Skaliste (Colorado, USA) Nasz plan zakładał 10-14 dni bytowania w górach. Nie zakładał zdobywania szczytów, wspinaczki, ani marszów wzdłuż grani. Skupiał się na ćwiczeniu jak najefektywniejszego bytowania w terenie dzikim bez żadnego kontaktu z cywilizacją. Byliśmy na tyle daleko od najbliższego miasta, że było fizycznie niemożliwe abyśmy mieli zasięg telefoniczny. Najbliższe wieże telekomunikacyjne były dziesiątki kilometrów za horyzontem/górami. Dodatkowo, żywieniowo symulowaliśmy sytuację survivalową, gdyż do jedzenia zabraliśmy tylko ryż, tuńczyka i snickersy (z trzema awaryjnymi racjami żywnościowymi US Army). Ryż miał symulować roślinne źródła pożywienia a tuńczyk miał symulować schwytanie ryby od czasu do czasu. Snickersy to węglowodany orac cukier z owoców plus orzechy/nasiona. Dziennie mieliśmy 200g tuńczyka, jedną menażka ugotowanego ryżu oraz jeden snickers. Przy wadze plecaka, dystansach i przewyższeniach, był to drastyczny deficyt kaloryczny. Było to celowe, abyśmy poczuli na własnej skórze konieczność jak najefektywniejszego gospodarowania czasem, kaloriami oraz temperaturą ciała i izolacją.
Początek wyprawy nie należał do najłatwiejszych. Nasze plecaki i wszystkie gadżety survivalowe ważyły około 35kg (którego skład będzie opisany w osobnym artykule gdyż otrzymaliśmy już kilka próśb o to). Przewyższenie początkowe wynosiło około 2700m. (startowaliśmy wybrzeża na poziomie 0m. n. p. m. a wejście na szlak w Colorado było na wysokości około 2700m. n. p. m.). Przez to, nasze pierwsze podejście do pierwszego obozu było niezbyt nieprzyjemne a sam sen był również niestabilny i niedobry. Pojawiły się też problemy z apetytem, układem pokarmowym oraz bóle głowy. Ponieważ już wcześniej doświadczyliśmy dużo mocniejszej wersji tego problemu w masywie wulkanu Citlaltepetl (5635m. n. p. m.), obyło się bez paniki. Wiedzieliśmy, że podejście następnego dnia jest znikome (prosty marsz doliną w dół w głąb dziczy), więc wiedzieliśmy też, że tą mini chorobę wysokościową „rozchodzimy” i zaaklimatyzujemy się już w trakcie wyprawy.
Nasza taktyka się sprawdziła, gdyż po dojściu do miejsca w którym planowaliśmy podejście już wyżej w góry, objawy mocno zelżały. A dodatkowo, po drugim noclegu mieliśmy zaplanowany właśnie dzień aklimatyzacyjny. Czyli nie ruszamy się z obozu, uzupełniamy wodę, odpoczywamy, zbieramy zioła na herbaty, pijemy herbaty, przeglądamy oraz organizujemy nasz zestaw survivalowy i ogólnie się relaksujemy. Również po dniu aklimatyzacyjnym, nasz trzeci nocleg w górach przewidzieliśmy na noc z 12 na 13 Sierpnia – tej nocy był szczyt deszczu meteorów Perseid, tak więc praktycznie pół nocy spędziliśmy w rozsuniętych norkach i podziwialiśmy przedstawienie. Tutaj przydała się kurtka taktyczna która pozwoliła nam na częste wychodzenie z namiotu i podziwianie innych części nieba niż te widoczne bezpośrednio leżąc. Po nocy Perseid, o górskim świcie, zjedliśmy śniadanie, pozmywaliśmy naczynia kempingowe, spakowaliśmy się i rozpoczęliśmy pierwszą ratę podejścia do przełęczy, która prowadziła do doliny bardzo podobnej wg mapy do doliny pięciu stawów w Tatrach (tylko że zamiast pięciu, ma trzy stawy). Ponieważ w dziczy w której byliśmy, większość charakterystycznych punktów terenowych nie ma nazwy, nazwaliśmy tę dolinę „Doliną Trzech Stawów”.
Przez chwilę łudziliśmy się że na przełęcz do „Doliny Trzech Stawów” dotrzemy za jednym zamachem. Przewyższenie wynosiło około 400m. Jednak po drodze musieliśmy pokonać niewielką dolinkę, tak więc efektywnie zrobiło się z tego około 500m. To w połączeniu z wagą plecaka, brakiem szlaków, dodatkowym zejściem i umiarkowanie trudną roślinnością spowodowało że poruszaliśmy się bardzo powoli. Dodatkowo, grań którą chcieliśmy dojść do wypłaszczenia mniej więcej w połowie drogi do przełęczy okazała się dużo stromsza i mniej przyjazna niż się spodziewaliśmy analizując poziomice. Przypominała trochę odcinek Orlej Perci pomiędzy Kozim Wierchem a Zadnim Granatem w Tatrach. Niby nie jakoś super eksponowany, ale jednak nie chodzi się po takich miejscach z tak ciężkim plecakiem. Było bardzo mało miejsca na grani i musieliśmy się bardzo pilnować. Był to odcinek bardzo niekomfortowy. Po dojściu do wypłaszczenia odczuliśmy ulgę, ale nadal był to masz pod górę, w zaroślach, z ciężkim plecakiem. Wiedzieliśmy, że mniej więcej w połowie drogi na przełęcz znajduje się niewielkie górskie jezioro. Dotarliśmy do niego około godziny 14:30 ale zużyliśmy ponad połowę wody na podejściu do niego i byliśmy już mocno wyczerpani. Dlatego zdecydowaliśmy, że resztę dnia zostaniemy właśnie tam.
Te kilka cennych godzin do zmroku wykorzystaliśmy na uzupełnienie wody, odpoczynek i udoskonalanie spakowania plecaka i jego balansu (był to jego chrzest bojowy na takiej wadze i przy takim podejściu). Swoje ubrania upraliśmy bez detergentów w jeziorze a następnie okadziliśmy nad ogniskiem. Sami również się umyliśmy i okadziliśmy aby odświeżyć się przed kolejnym podejściem. Wieczór spędziliśmy na piciu herbat przy ognisku i odpoczynku.
Ponieważ w górach bez zasięgu telefonicznego i bez cywilizacji nie siedzi się do 22-23 albo później, położyliśmy się spać w okolicach godziny 21 i spaliśmy do około 9 rano co dało nam ogromne zapasy energii i bardzo nas zregenerowało. Wydawałoby się że spaliśmy 12 godzin ale w terenie dzikim nigdy nie śpi się bez przerwy. Zasypia się szybko, ale organizm jest w stanie ciągłej gotowości. W terenie w którym żyją liczne niedźwiedzie i wilki najmniejszy szmer czy ruch może spowodować wybudzenie i przez długi czas nie można znowu zasnąć bo mózg i ciało jest w trybie „nasłuchu”.
Tutaj trochę o tym jak spaliśmy i jak rozwiązaliśmy/zmitygowaliśmy kwestie bezpieczeństwa: Spaliśmy w namiotach snajperskich wojsk specjalnych co dawało nam bardzo dobre maskowanie, niski profil oraz możliwość szybkiego wyjścia z namiotu. Dodatkowo, namiot ma okno obserwacyjne z przodu oraz moskitierę z góry którą kiedy tylko nie pada, trzymaliśmy otwarte. Dzięki temu widzieliśmy co się dzieje dookoła namiotu. Mieliśmy ze sobą spray na niedźwiedzie marki frontiersman oraz pistolet Smith and Wesson SD9VE 9mm z latarką i laserem. Dodatkowo, mieliśmy miny sygnałowe na naboje 12GA. Działają tak, że kiedy ktoś się potknie o sznurek który zastawimy, detonuje się nabój do strzelby i powoduje huk. Nie użyliśmy ich jednak ani razu gdyż nie napotykaliśmy śladów niedźwiedzi w okolicy. Mieliśmy ze sobą także monokular termowizyjny Flir PTQ136 Breach wraz z mocowaniem na głowę który pozwala na wykrywanie każdego źródła ciepła nawet w całkowitych ciemnościach. W związku z tym pomimo że byliśmy w dzikich górach, mieliśmy jako taki komfort psychiczny gdyż wiedzieliśmy że mamy kilka asów w rękawie w razie czego.
O poranku klasycznie przyrządziliśmy sobie herbatę, ryż z tuńczykiem na cały dzień, zjedliśmy po pół snickersa, zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy dalej na przełęcz. Podejście było podobnie trudne jak dnia poprzedniego minus odcinek eksponowanej grani. Natrafiliśmy na kilka szlaków zwierzęcych które szły pod górkę i wspomagaliśmy się nimi, co bardzo ułatwiło zadanie. Około godziny 13:00 dotarliśmy do bardzo malowniczej polany z niewielkim bagienkiem i strumykiem. Tam uzupełniliśmy wodę, chwilkę odpoczęliśmy i ruszyliśmy na przełęcz aby dojść na nią w około 1,5 godziny. Na przełęczy skorzystaliśmy ze szlaku zwierzęcego, który był wydeptany lepiej niż nie jeden szlak ludzki w górach. Przełęcz ta jest bowiem połączeniem między dwoma dolinami z jeziorami i miejscami noclegu i wypasu zwierząt. Z przełęczy nie pozostało nam już nic innego jak zejść do naszej upragnionej „Doliny Trzech Stawów” w której planowaliśmy spędzić najbliższe kilka dni na treningu sztuki przetrwania oraz próbowaniu nowych rzeczy w zupełnie nowym terenie. Do największego jeziora dotarliśmy około godziny 16:00. Klasycznie, odpoczęliśmy, zjedliśmy, uzupełniliśmy wodę po czym rozbiliśmy obóz aby resztę dnia i wieczora spędzić na piciu herbat, analizie map i odpoczynku.
W „Dolinie Trzech Stawów” spędziliśmy 4-5 dni. Tam straciliśmy rachubę który dzień już jesteśmy w górach. Kiedy tam byliśmy, tropiliśmy zwierzynę, zastawialiśmy pułapki na ryby, rozpalaliśmy ogień różnymi sposobami na każdy posiłek (nie zabraliśmy zapałek ani zapalniczki – wszystko musieliśmy robić krzesiwami które „zajechaliśmy” praktycznie do zera), zbieraliśmy zioła oraz eksplorowaliśmy każdy zakamarek doliny. Pogoda była zmienna – raz słońce a raz deszcz. Dopiero ostatniego dnia znad Grani Burzy (jedynej grani która ma nazwę w okolicy) nadciągnęła dosyć mocna burza. Ponieważ dolina znajduje się na wysokości około 3300m. n. p. m., musieliśmy bardzo się pilnować. Udało nam się raz wytropić pokaźne stadko łosi – około 20 sztuk. Tutaj ciekawostka: Po już ponad tygodniu żywienia się tylko ryżem, tuńczykiem i okazjonalnym snickersem oraz ciężkiego wysiłku fizycznego, chęć zjedzenia mięsa była bardzo duża. Dosłownie patrząc na te łosie wyobrażaliśmy sobie udziec piekący się na ogniu. Gdybyśmy nie zupełna pewność że jedzenia wystarczy nam do samego końca, na 90% byśmy się złamali i zapolowalibyśmy.
Około 9-10 dnia przemieściliśmy swój obóz do najniższego jeziora aby mieć bliżej do doliny, gdyż przedostatniego dnia planowaliśmy całodzienny marsz do naszego miejsca pierwszego noclegu – chcieliśmy mieć do samochodu około dwie godziny drogi w dzień powrotu. Po dojściu do niższego jeziora, resztę dnia spędziliśmy na treningu pułapek survivalowych. Zauważyliśmy po sobie, że mamy dużo mniej energii i chęci do działania. Wynikało to z faktu że po ponad tygodniu jedzenia ryżu z tuńczykiem, tak nam on obrzydł, że jedliśmy go po prostu mniej – pomimo że byliśmy naprawdę głodni. Taki deficyt kaloryczny w połączeniu z ciągłym przebywaniem w terenie spowodował zauważalne zmiany w zachowaniu i „zrywności” organizmu. Dodatkowo zauważyliśmy że potrzebujemy dużo więcej czasu aby się wyspać i zaczęliśmy lubić krótkie drzemki w ciągu dnia. Krótko mówiąc – weszliśmy w podobny tryb w jakim operują zwierzęta w tym obszarze. Wtedy właśnie zdecydowaliśmy, że cel wyprawy został osiągnięty i że pora nie ryzykować i wracać. Wiedzieliśmy, że powrót zajmie nam nawet parę dni, a nagłe nadejście burzy która “unieruchomiła” by nas na przykład na dodatkowe 2-3 dni w jednym miejscu mogłoby skończyć się bardzo źle. Nasza odzież taktyczna i koszulki myśliwskie były mocno „zużyte”, a nasze latarki miały bardzo mało baterii. Jedna zapasowa kurtka myśliwska też wymagała ponownej impregnacji. O górskim zachodzie słońca położyliśmy się spać i na dzień następny zaplanowaliśmy zejście do doliny i marsz doliną do naszego pierwszego obozu.
Przez wspomniany deficyt kaloryczny, wylegiwaliśmy się do około godziny 11:00 rano przez co musieliśmy naprawdę szybko zebrać obóz i ruszyć w drogę. Tak też zrobiliśmy i rozpoczęliśmy zejście do doliny. Zejście było męczące, gdyż przedzieraliśmy się przez powalony las gdzie co chwila musieliśmy pokonywać zwalone drzewa niczym płoty. Na szczęście, nasze plecaki były zauważalnie lżejsze gdyż zdążyliśmy wyjeść dużą część zapasów. Po drodze do doliny odnaleźliśmy bardzo dużą polanę z dojrzałymi malinami. Była to bardzo miła odmiana po naszej ostatniej diecie. Mimo niedoczasu, na polanie spędziliśmy około pół godziny i najedliśmy się malinami do syta. Dostaliśmy zauważalnego kopa i następne godziny marszu były znacznie przyjemniejsze. W około 2/3 drogi do naszego pierwotnego obozu byliśmy już bardzo bardzo zmęczeni. Wtedy właśnie zdecydowaliśmy, że wspomożemy się awaryjnymi racjami żywnościowymi Armii USA. Dzięki „wspomagaczom” które miały w sobie, ostatnią część drogi pokonaliśmy prawie tak, jakbyśmy zaczynali na świeżo. Pomijając już fakt że po 10-11 dniach ryżu z tuńczykiem smakowała jak najwykwintniejsze danie . Około godziny 19:00 dotarliśmy do naszego pierwotnego obozu. Pomimo pomocy racji, ciało odczuwało wycieńczenie. Odciski, obtarcia, naciągnięte mięśnie barków – to wszystko spowodowało że do snu ułożyliśmy się praktycznie od razu i spaliśmy praktycznie (wyjątkowo) całą noc bez przerwy.
Ostatniego dnia, góry Colorado przygotowały dla nas jeszcze jedną niespodziankę na pożegnanie. Mianowicie, kiedy już po śniadaniu na spokojnie kończyliśmy pakować swoje plecaki, zauważyliśmy ruch w zaroślach na granicy pola widzenia. Przyjrzeliśmy się i ujrzeliśmy… niedźwiedzia – spacerującego wolnym krokiem centralnie w kierunku naszego obozu. Był około 30m od nas i przemieszczał się wolnym tempem. Chwilę nam zajęło żeby odnaleźć spraye na niedźwiedzie w razie czego (kompletnie się tego nie spodziewaliśmy po całym pobycie w górach nie napotykając ani niedźwiedzi ani ich śladów – zaskoczył nas „ze spuszczonymi spodniami”, dosłownie 2 godziny drogi od zejścia na parking). Niedźwiedź zobaczył nas dopiero jak jeden z nas wstał i krzyknął do niego głośne „hej”. Miś od razu uciekł. Efekt do przewidzenia, gdyż to nie był niedźwiedź Grizzly a tak zwany „cynamonowy” czyli brunatna odmiana niedźwiedzia czarnego – bardzo mało agresywnego. Niemniej jednak, to spotkanie nas dobrze rozbudziło. Dokończyliśmy pakowanie plecaka i ruszyliśmy do parkingu na którym byliśmy już po niecałych dwóch godzinach. Nasz samochód zastaliśmy z wyładowanym akumulatorem, ale mieliśmy w nim pełno jedzenia, tak więc nie panikowaliśmy. Poczekaliśmy niecałą godzinę aż ktoś się pojawi na pobliskiej drodze, odpaliliśmy samochód z kabli i ruszyliśmy w długą drogę powrotną. Tak zakończyła się nasza przygoda w górach Colorado.
Chciałbyś przeżyć podobną przygodą? Skontaktuj się z nami. Jesteśmy w stanie zorganizować i przeprowadzić dla Ciebie taką wycieczkę. Dżungla, góry, pustynia – stoją przed nami otworem. A może chciałbyś odbyć po prostu szkolenie survivalowe lub kurs survivalu aby przygotować się do podobnych wypraw? Zobacz naszą ofertę szkoleniową tutaj https://survivorgroup.pl/szkolenia
Zapraszamy!