Przejdź do treści
Home / Relacje z wypraw / Wyprawa w Góry Skaliste 2024 – część druga.

Wyprawa w Góry Skaliste 2024 – część druga.

Upewnij się że widziałeś część pierwszą relacji!

Następnego dnia, oczekiwaliśmy do popołudnia na uderzenie które nigdy nie nadeszło. Po krótkiej dyskusji zamiast wykorzystać ten dzień na odpoczynek i aklimatyzację postanowiliśmy wyruszyć dalej. Decyzja ta niejako się zemściła – w bardzo trudnym terenie w przeciągu 5 godzin uszliśmy niecałe 2 kilometry. Kilkukrotne, rozległe na setki metrów kamieniste gołoborza, dwa wzniesienia o bardzo dużym nachyleniu, oraz ciągłe powalone drzewa i podmokły teren solidnie nas wymęczyły.

Tego typu rumowiska skalne są wymagające z wielu powodów. Trzeba cały czas patrzeć pod nogi, nie tylko by nie wpaść w dziurę i ich nie złamać, ale też dlatego że kamienie nie są stabilne. Należy poruszać się ostrożnie, stopniowo przenosząc ciężar ciała na stawianą nogę za każdym razem, gdy nie mamy 102% pewności że kamień się nie poruszy. A w miarę pewnym można być tylko w przypadku tych największych kamieni, a i tak nigdy nie wiesz co jest pod nimi i jak się zachowają gdy na nich staniesz. Szczególnie wysokie ryzyko występuje kiedy kamienie są wilgotne. Dodatkowo, tego typu odkryta przestrzeń nie daje żadnej osłony przed warunkami atmosferycznymi – zależnie od pogody, dokuczać będzie wiatr, deszcz czy upalne słońce.
Ludzie często nie zdają sobie sprawy z tego, że prawdziwy, dziki las zupełnie nie przypomina lokalnych rezerwatów czy nawet wielu parków narodowych. Nie chodzi tylko o ilość zwierzyny, kości, roślin ale też o obecność… Drzew. Dokładnie, zwalonych drzew, z którymi przez dekady nikt nic nie robi. Ilość zwalonych drzew, których w terenie dzikim nikt nie ściąga (drewno = pieniądz) powoduje że każdy marsz lasem przypomina bieg przez płotki.

Ponad to około godziny 16 zamiast zapowiadanej burzy nadszedł lekki, siąpiący deszcz który towarzyszył nam do następnego dnia. Na godzinę przed zachodem słońca zrealizowaliśmy wariant pesymistyczny – doszliśmy na punkt startowy do najgorszej części naszej wyprawy – ataku na rynnę którą zamierzaliśmy wejść na interesującą nas górę. Oczywistym był bezsens, o ile nie samobójstwo pójścia dalej – byłoby to proszenie się o wypadek. Tymczasem spotkały nas dwie nieprzyjemne niespodzianki.

Po pierwsze, miejsce obok którego mieliśmy nocować okazało się wyschniętym terenem nawet nie podmokłym. Jedynym śladem po wodzie była płytka, półmetrowa kałuża. Była ona tak mulista, że na 100% zatkała by nasze filtry, co oznaczało konieczność wstępnej, mozolnej filtracji z zanieczyszczeń fizycznych.

Na szczęście, w pobliżu powinny być 2-3 strumienie, których nasz zwiad… Również nie odnalazł. Po drodze wielokrotnie mijaliśmy drobne strumyczki, lecz zmęczenie spowodowało że tym razem zaniedbaliśmy uzupełnianie wody na bieżąco. W końcu u podnóża rynny czekało na nas według mapy kilka źródeł wody, prawda? Ponadto, w okolicy nie było miejsca nadającego się na nocleg – straciliśmy niemal dwie godziny krążąc w kółko z plecakami aby wrócić do punktu wyjścia i uznać że pierwsza miejscówka, pomimo oceny 2/5 była po prostu najlepszą w okolicy kilkuset metrów. Tego wieczora mieliśmy więc dwa poważne problemy:

Po pierwsze, brak wody. Każdemu z nas zostało około litra. Do przygotowania posiłku z liofilizatu potrzebowaliśmy jednorazowo około 400ml. Najbliższe pewne źródła wody były dwa. Pierwsze -strumień nad którym nocowaliśmy dnia poprzedniego. Przynajmniej trzygodzinna wycieczka dla jednej osoby, po opróżnieniu plecaka, na lekko aby w drodze powrotnej przynieść jedynie kilka do kilkunastu litrów wody. Drugi, niewielkie jeziorko położone niemalże na szczycie rynny którą mieliśmy atakować dnia następnego… Do wyboru mieliśmy więc zjedzenie kolacji oraz śniadania i atakowanie ściany bez wody, lub rezygnacja z jednego, a najlepiej z dwóch posiłków w zamian za gwarancję że będziemy mieć co pić podczas najgorszego wysiłku tej wyprawy, za to atakując ścianę na czczo.

Po drugie, miejsce w którym nocowaliśmy znajdowało się w pobliżu szlaków zwierzęcych, wiodących do wspomnianej kałuży. Był to bowiem najniżej położony teren w okolicy, a także jak wspomniano wyżej jedyne źródło wody w pobliżu. W dodatku było ono flankowane przez niemal pionową grań, co naturalnie kanalizowało ruch zwierząt. Znaleźliśmy ślady niedźwiedzia nie zawierające licznych śladów po uderzeniach kropel deszczu – co oznaczało (wraz z innymi zastosowanymi technikami oceny tropu), że powstały stosunkowo niedawno. Prócz tego liczne kości zarówno niedźwiedzi jak i ofiar dobitnie świadczyły że nie jest to obszar na którym niedźwiedzie pojawiają się sporadycznie, jedynie przez niego przechodząc, a jest on stale przez nie zamieszkały. Podsumowując, mnogość tropów oraz kości i odchodów w okolicy świadczyła o 100% obecności niedźwiedzi a nasz obóz nie zapewniał niemal żadnych walorów obronnych, maskujących czy możliwości ucieczki (od zachodu pionowa grań, od północy otwarty na kilkaset metrów teren podmokły, na wschodzie gęsty las, wzgórza i gołoborza przez które dopiero co szliśmy, zaś na południu podmokły, lekko bagienny teren przechodzący w gęsty las).

Tę czaszkę Baribala znaleźliśmy niecałe 50m od miejsca naszego noclegu.

Rozwiązanie było następujące – korzystając z mżawki – dopóki padała – natychmiast po zatwierdzeniu miejsca na nocleg, rozstawiliśmy tarp i zbudowaliśmy Rain Catchera. Odpowiednie rozstawienie tarpa 5x5m umożliwiało gromadzenie wody w tarpie. W przypadku gwałtownego wzrostu opadów, jeden ruch skorygowałby spadek umożliwiając odprowadzanie wody z dachu w bezpieczne miejsce. Jeden z nas wybrał się na wycieczkę po okolicznych rumowiskach i piargach (foto) aby za pomocą strzykawki i menażki pozyskać dodatkową wodę. Jeden na kilkanaście kamieni posiadał zagłębienie w którym – jakkolwiek mętna – stała woda. Kilka takich kamieni pozwalało napełnić 50ml strzykawkę. W przeciągu nieco ponad 2 godzin pozyskaliśmy w ten sposób dodatkowe 2L wody. W połączeniu z około 1-2L wody z rain catchera, tym co zebraliśmy z niego po całej nocy, oraz tym co każdy miał „na start”, oznaczało to że możemy na spokojnie zjeść kolację, śniadanie, a na atak zostanie nam prawie półtora litra na głowę.

Tymczasem pozostali przenosili zwalone drzewa i gałęzie aby działając zgodnie z zasadą ścieżki najmniejszego oporu (PoLR) zmniejszyć szanse na nocne odwiedziny misia. W jedynym wąskim gardle prowadzącym do obozu, którego zatarasowanie zabrało by zbyt wiele energii, założyliśmy minę sygnałową na nabój 12GA. Na otwartym terenie rozmieściliśmy liczne, dużej wielkości suche gałęzie. Zarówno aby zniechęcić do zbliżania się do nas, jak i w nadziei że zwierzę „zapląta” się w nie i narobi tym samym hałasu. Następnie, wciąż mokrzy i zmęczeni już po północy poszliśmy spać aby wstać o 8 następnego dnia.

Tego typu widoki w terenie dzikim są równie powszechne co grzyby jesienią. Szczególnie na terytorium licznie zamieszkiwanym przez niedźwiedzie i wilki. Właściwie, chyba widzieliśmy tam więcej kości niż grzybów.

Czwartego dnia, dzięki nocnej mżawce zebraliśmy o poranku dodatkowe kilkaset ml wody z raincatchera i o godzinie 10 stanęliśmy przed rynną. Przez następne godziny mozolnie, metr po metrze zdobywaliśmy ścianę o nachyleniu dochodzącym 60 stopni. Towarzyszyła nam nieprzyjemna mżawka, dwukrotnie też słyszeliśmy skalne lawiny schodzące z piargu około 700m od nas. To one odpowiadały za powstanie rozległych gołoborzy które pokonywaliśmy poprzedniego dnia. Staraliśmy się cały czas iść po ścieżkach zwierzęcych – siłą rzeczy, zwierzę żyjące w okolicy zna ten teren i będzie wykorzystywać najłatwiejszą drogę do celu. Z drugiej strony, zdawaliśmy sobie sprawę że zwierzęta mając napęd na cztery nogi i nie niosąc dodatkowego ciężaru nie zawsze wybierają trasę najbardziej optymalną dla człowieka – nie trzymaliśmy się więc tych ścieżek „za wszelką cenę”.

Rynna z dołu nie wygląda wcale tak strasznie, tym bardziej gdy wie się że ten odcinek to zaledwie kilkaset metrów.
Choć żadne zdjęcie czy film nie odda tego właściwie, dopiero kadry robione nieco „z boku” trasy pokazują prawdziwy stopień nachylenia terenu które w najgorszym miejscu wg. Pomiaru klinometrem dochodziło do nieco ponad 50 stopni.
Jak wspomniano wyżej, staraliśmy się podążać ścieżkami zwierzęcymi jeżeli tylko była ku temu możliwość. Ze względu na lepszy „napęd”, zwierzęta nie zawsze szły zgodnie ze sztuką trawersem, czasem też inaczej niż my oceniały które zwalone drzewo jest poważną przeszkodą do obejścia, a które nie wymaga zmiany trasy.
Widok z góry, po pokonaniu najgorszego odcinka. Choć może wydawać się inaczej, to z naszej perspektywy w tym miejscu teren zaczął się wypłaszczać.  Zmniejszyła się też liczba powalonych drzew, ustępując rumowiskom i kamieniom – na stromiźnie kamień nie będzie leżeć, po prostu potoczy się w dół. Rosnąca nomen omen lawinowo liczba skał była oczywistym sygnałem że idzie ku lepszemu.

Po pokonaniu najgorszego odcinka, gdy teren zaczynał być tylko „mocno pod górę” znaleźliśmy niewielki maliniak. Zgodnie z zasadami survivalu, nie pominęliśmy potencjalnego źródła cennych zasobów i przez około godzinę zebraliśmy kilka garści malin. Dalej teren był już stosunkowo płaski i dobrze nam znany – rumowiska, okazjonalnie skakanie przez powalone drzewa i marsz to w górę to w dół z przewagą „w górę”.

Dobrze widoczny szlak zwierzęcy uczęszczany licznie przez niedźwiedzie czarne, łosie i okazjonalnie jelenie oraz sarny (oceniając po licznie występujących odchodach i kościach – zdecydowanie najwięcej i najświeższych odchodów należało do niedźwiedzi, następie w proporcji 2:1 były odchody łosi)
Teren zdecydowanie płaski, okazjonalne rumowiska i zwalone drzewa – żyć nie umierać. Prędkość marszu drastycznie wzrosła.
Upragniony widok – doskonale widoczna grań, na wyciągnięcie ręki. Oznacza to że zaraz wejdziemy do małej dolinki (poniżej 300m) w której znajduje się jeziorko.

Następnie, o 15:00 dotarliśmy na szczyt rynny i stanęliśmy nad jeziorem. Spędziliśmy tam więcej czasu niżbyśmy chcieli czy planowali – po obiedzie spadł intensywny deszcz, na horyzoncie widzieliśmy przetaczające się chmury burzowe. Szczęśliwie, burza szła bokiem i tylko nas zahaczyła. Gdy tylko upewniliśmy się co do tego, zaatakowaliśmy rosnące w pobliżu krzewy malin i ruszyliśmy ponownie w drogę.

Dla części zeszłorocznej wycieczki widok nowy, dla niektórych z nas znany – to nad tym jeziorkiem w 2023 zrobiliśmy zdjęcie widoczne na naszej stronie głównej 🙂

U celu stanęliśmy o godzinie 19:00, co było wariantem realistycznym. Wariantem pesymistycznym byłoby zanocowanie nad jeziorkiem nad którym zjedliśmy obiad. Wariantem optymistycznym – dotarcie do miejsca docelowego. Oba te warianty były jednak mocno „nad wyraz”. Jak widać, musiałoby stać się coś poważnego i nieprzewidzianego by zmusić nas do noclegu nad poprzednim jeziorem (np. wspomniana burza!), zaś dotarcie do miejsca docelowego zajęło nam pół dnia – więc nawet gdybyśmy zrezygnowali z polowania na maliny brakłoby nam przynajmniej trzech godzin. Marsz po zmroku, po trudnym terenie nie byłby zbyt inteligentny, zaś wstanie o 5 poprzedniego dnia – mało realistyczne.

Widok na dolinkę i trzecie, największe w okolicy jezioro Storm Lake. Tu czekał nas zasłużony odpoczynek.

Piątego dnia obecność dużego zbiornika wodnego sprawiła że złapał nas przymrozek. W połączeniu z silnymi wiatrami – jezioro jak widać wypełniało większość niewielkiej doliny – powodowało to że wspomniana dolina absolutnie nie nadawała się na dłuższy pobyt poza środkiem upalnego lata.

Powyższe zdjęcia wykonano po 8:00, gdy szron w większości już zanikł. Niestety podczas tej wyprawy nie skupialiśmy się zanadto na upamiętnianiu wszystkiego a realizacji założonych celów 😉
Niemniej tamtej nocy temperatura dotychczas oscylująca w okolicach kilku stopni, po raz pierwszy spadła z 2-3 do minus 2-3. Jak wspomniano, jezioro zajmowało bardzo dużą część doliny, przez co wilgotność była bardzo wysoka, wiatr zaś zrywał się nagle, bez ostrzeżenia i był bardzo silny (wysokość 3300 m, otaczające nas granie to najwyższe szczyty w okolicy). Przy temperaturach w okolicy zera, ziąb w takim terenie, podobnie jak na bagnach dosłownie przenika w głąb ciała aż do kości. Gorzej jest tylko we mgle; na wypadek gdybyśmy o tym zapomnieli, natura przypomniała nam to podczas drogi powrotnej. Ogólnie podczas tego wyjazdu mieliśmy bardzo ciekawe (zmienne i nietypowe) warunki pogodowe. Dość powiedzieć że z 4 terenów pustynnych które odwiedziliśmy, na 2 spotkała nas… Burza.

Rankiem nie spieszyliśmy się z wymarszem – wykorzystaliśmy wiatr i słońce by wreszcie, po dwóch dniach wysuszyć nasze rzeczy. Przy okazji wyprawy „na dwójkę” jeden z nas odnalazł ogromne pole malin liczące w przybliżeniu 1 hektar. Przez następną godzinę błyskawicznie zebraliśmy kilkakrotność „urobku” z dnia poprzedniego, po czym ruszyliśmy zdobyć ostatnią przełęcz oddzielającą nas od celu wyprawy.

To samo miejsce w promieniach porannego słońca. Wściekle wiejący wiatr który zrywał się od czasu do czasu w połączeniu ze słońcem powodował, że temperatura była typowo „po wojskowemu” – albo się pocisz albo marzniesz. Ewentualnie co kilka minut gdy zrywa się wilgotny, lodowaty wiatr zakładasz dodatkowe warstwy aby zdjąć je dosłownie kilka minut później. Gdy temperatura powietrza w dolince dochodzi do upalnych 12 stopni, zimny wiatr spoza niej zahaczający po drodze o jezioro o temperaturze 1-2 stopni szybko daje w kość. Przełęcz którą będziemy musieli pokonać znajduje się wzdłuż widocznej na wprost grani, nieco z lewej strony, za kadrem.
Suszarnia i elektrownia. Nigdy nie wiesz jak długo utrzyma się pogoda. Czas niezbędny na śniadanie i spakowanie się należy wykorzystać na podładowanie kamer, latarek, innej elektroniki, oraz wysuszenie ubrań i sprzętu.
Dobrze widoczne wspomniane pole malin, rozciągające się niemalże do leżącego niżej Stone Lake i drzew widocznych z prawej. W przeciągu około godziny zebraliśmy potężny urobek.
Widok z przełęczy w stronę jezior.

Podejście pod przełęcz oddzielającą „Dolinę 3 stawów” zajęło nam dwie godziny i choć krótkie, było bardzo męczące. Szliśmy cały czas wzdłuż widocznej powyżej grani, narażeni na mocny wiatr i palące słońce, cały czas stromo i w górę. Po pokonaniu przełęczy o 14, po trzech godzinach na 17 dotarliśmy do celu naszej wyprawy. Wreszcie, bez presji czasu, mogliśmy na spokojnie rozłożyć obóz i znaleźć czas na kąpiel w strumieniu.

Choć wartki górski strumień miał temperaturę w okolicach 1-2C, a w najgłębszym miejscu sięgał niewiele powyżej kolan, była to dla nas upragniona okazja by zadbać o higienę i po ponad pieciu dniach zażyć kąpieli.